Szczęście jak namalowane
Iwona zakochała się dwa razy. Najpierw w Jurku Jarmołowiczu, potem w jego zamiłowaniu do ceramiki. Dla obu tych uczuć rzuciła miasto. Pieniądze ze sprzedaży mieszkania poszły na piec do wypalania gliny. Teraz w sielskim domu za błękitną bramą spełniają się jej marzenia: o rodzinie i twórczej pracy.
Autor: Marcin Czechowicz
Robię wiele rzeczy praktycznych, które ułatwiają nam życie w domu. Nie tylko naczynia. Taki pojemnik na klucze z przegródką na listy i rachunki to naprawdę duża wygoda. Jurek, który wcześniej ode mnie wychodzi do pracowni, czasem zostawia mi tu miłą wiadomość na dzień dobry.
Po studiach w Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Poznaniu przez kilka lat prowadziłam zajęcia plastyczne dla dzieci w klubach osiedlowych w Kielcach. Dużo satysfakcji, mało pieniędzy. Przeniosłam się do Domu Środowisk Twórczych. Urządzałam wystawy. Pewnego dnia zjawił się tam Jurek, mój przyszły mąż. Zorganizowaliśmy pokaz jego obrazów. Potem wybuchło między nami uczucie. Paliło nas, aby zrobić coś razem, po swojemu. Bez etatów i szefów. Może ceramika? Jurek marzył o wspólnej pracowni... Zaryzykowałam. Rzuciłam pracę i sprzedałam mieszkanie. Przy nim czułam się bezpiecznie, a w sprawach artystycznych dogadywaliśmy się bezbłędnie.
Musiało się udać
Zamieszkaliśmy skromnie, w wiejskiej chacie męża, 30 km od Kielc. Zainstalowaliśmy piec do wypalania gliny, który kosztował tyle, co moje mieszkanie. Nie było odwrotu, musiało się udać. Wygrzebywałam z pamięci to, czego w szkole nauczyłam się o ceramice. Brałam do ręki pędzel - miękki, z naturalnego włosia, lekko wydłużony u nasady, dopasowywał się do mojej dłoni. Gdy napęczniałym od farby muskałam matową powierzchnię surowej gliny, czułam się spełniona i spokojna. Cieniutkie pędzelki zostawiałam na deser. Delikatnie obrysowywałam kontury wzorów, nakładałam na nie szkliwo - i do pieca. Oczekiwanie na efekt jest zawsze ekscytujące. Nie ma pewności, co z niego wyjdzie. Raz jest rozczarowanie, a raz zachwyt, że powstało bajecznie kolorowe cudo.
Moje wypalanki napełniają dom kolorami
Najwięcej jest dzbanów, talerzy i kubków. Mocne barwy cieszą oko. Lubię, gdy spod zupy na talerzu wyłania się listek, a spod sznycla róża. Kolorów naczyń nie dobieram do dań, jednak mój kubek do kawy musi być tęczowy – wtedy od samego rana człowiek się uśmiecha. Najbardziej dumna jestem z pieca w kuchni. Takiego nie ma nikt. Ludzie z naszej wsi przychodzą go podziwiać. Koleżanki z miasta, zaganiane na co dzień, dzwonią: „Słuchaj, już nie mogę, muszę u ciebie trochę polepić”. Przyjeżdżają, zakładają fartuchy, lepią, malują, a ja to wypalam. „Jak wam dobrze” - powtarzają. A my właśnie sadzimy pierwszą winorośl. Na wino dla siebie i dla nich.
Każda kobieta ukrywa w sobie pasję, jestem o tym przekonana. Czasem urządzam babskie spotkania w ogrodzie i koleżanki się zwierzają, że chciałyby coś robić, ale nie wiedzą, jak zacząć. Nie mam recepty na cudze szczęście. Mogę im jednak dodać odwagi, opowiadając o swoim.
Iwona Jarmołowicz i jej mąż Jerzy pokazują w Warszawie swoją ręcznie robioną ceramikę. Można ją obejrzeć i kupić w Galerii Opera, przy ul. Freta 14.